Dlaczego nadano oficerowi SS z Krzyżem Żelaznym z Liśćmi Dębowymi dwukrotnie Nagrodę Stalinowską i raz Order Lenina za rzeczy, które on wymyślił już przed wojną i wówczas opatentował, jak mikroskop elektronowy? Laureat nagrody państwowej ZSRR drugiego stopnia, Manfred baron von Ardenne, musiał zatem robić dla Stalina coś tak ważnego, że warto było z arystokraty, zdeklarowanego nazisty, oficjalnie zrobić bohatera ludu pracującego miast i wsi.
Von Ardenne postawił sowieckim okupantom Niemiec twarde warunki i wszystkie zostały zaakceptowane, choć może się to wydawać nieco dziwne osobom, które nadal wierzą, iż należał do nazistowskich naukowców, niepotrzebnie zabranych na niemal dekadę do ZSRR – bo przecież sowieccy genialni naukowcy sami sobie świetnie poradzili ze stworzeniem broni jądrowej. Baron zażądał, by dyktatura proletariatu znalazła mu w ZSRR ciepłe miejsce na instytut badawczy, w żadnym razie na Syberii czy równinach wokół Moskwy. Podlegające krwawemu Berii – tak samo jak badania rakietowe – sowieckie struktury potulnie zgodziły się, gdy nazista wybrał lokalizację w Suchumi, w dawnym sanatorium (dano mu do wyboru Moskwę, Krym i Gruzję).
27 lipca 1945 roku NKWD oficjalnie otworzyło Physikalisch-Mathematische Institut w Suchumi, opisywany kryptonimem „Instytut A” (od nazwiska dyrektora, A jak Ardenne). Dużo wcześniej, bo zaledwie dwa tygodnie po potajemnym wylocie barona von Ardenne z żoną do Moskwy, ekipa z NKWD spakowała wszystko w berlińskim instytucie naukowca (w którym on sam także mieszkał z rodziną) do 750 skrzyń, i wypełniła nimi pociąg. Do składu pociągu włączono wagony osobowe, którymi do ZSRR udała się cała rodzina Manfreda, w tym teściowie, i wszystkie osoby z jego domowej służby (!); dotarł ów pociąg do Moskwy 11 czerwca. Widać jasno, że wszystko działo się w nietypowym dla niewydolnego państwa sowieckiego błyskawicznym tempie. Nowy instytut otoczono zasiekami z drutu kolczastego, wystawiono wokół niego warty, a Niemcom wolno było opuszczać teren wyłącznie w towarzystwie enkawudzistów.
Tylko jakim Niemcom? Skąd von Ardenne wziął personel? Pochodzenie zatrudnionych w jego instytucie w Suchumi i podobnym w Agudserze (blisko Suchumi) naukowców i techników było zbliżone do tego z późniejszej operacji Osoawiachim: część pojechała na Wschód chętnie, z własnej woli, powodowana powojenną biedą bądź niechęcią do nazizmu (albo strachem przed odpowiedzialnością za jakiś w nim udział); część zabrano siłą. Ktoś oczywiście musiał kilkudziesięcioosobowej ekipie sowieckich fizyków jądrowych, plądrującej sowiecką strefę okupacyjną, podpowiedzieć, kogo zabrać.
Do Instytutu G, drugiej placówki badań broni jądrowej oprócz Instytutu A Manfreda von Ardenne, trafił Gustav Hertz, laureat nagrody Nobla z 1925 roku. Pracował tam, z powodzeniem, nad metodami rozdzielania izotopów. To od jego nazwiska Sowieci nazwali tę tajną jednostkę badawczą – w rosyjskiej transkrypcji „Hertz” to bowiem „Gierc” – podobnie jak „Hitler” to dla Rosjanina „Gitler”. Razem z Hertzem pracował przez sześć lat jego siostrzeniec, Hardwin Jungclaussen, odnaleziony przez NKWD w jednym z obozów jenieckich na terenie ZSRR, w ramach takiej samej akcji poszukiwawczej, jaką prowadzono wobec konstruktorów lotniczych, rakietowych i specjalistów silnikowych. Z nimi współdziałał Hans Barwich, fizyk, specjalista Siemensa od detonatorów torped; wyjechał do ZSRR z własnej woli, podobnie jak von Ardenne, jeszcze w 1945 roku. Barwich, Hertz, Jungclaussen i inni, w tym Riehl, zajmowali się projektowaniem i budową kaskadowych systemów wzbogacania uranu, ale obecność wśród nich człowieka, który przez dziesięć lat wyłącznie doskonalił zapalniki torped, świadczy najlepiej, że nie tylko to robili – Barwich z Hertzem dostali Nagrodę Stalinowską za swoją pracę. Stalin raczej nie nagradzał nazistowskich naukowców za postępy w pokojowych aspektach fizyki jądrowej.
Nikolaus Riehl, wynalazca świetlówki (lampy fluorescencyjnej), znał Rosję Sowiecką, bo urodził się w Rosji i spędził tam młodość. Jak wspomina jego syn, sytuacja tuż po zakończeniu działań wojennych była skrajnie zła – Riehl z rodziną znaleźli się w Turyngii, która pierwotnie znajdowała się pod okupacją amerykańską, a następnie została przejęta przez Sowietów. Miał bezcenne doświadczenia z pracy z Hahnem, przez wiele lat też pracował dla koncernu Degussa i to on odpowiadał za wytworzenie uranowych „klocków” dla nazistowskiego reaktora jądrowego w Haigerloch. Niewiele mu to doświadczenie dawało, gdy głodował wraz z rodziną. Riehl zdecydował się wyjechać do ZSRR – enkawudziści obiecali mu wygodne życie, dobre zarobki i możliwość pracy naukowej. Dla zachęty zabrano go do Moskwy, gdzie zaproszono na spektakl do Teatru Wielkiego. Jako specjaliście od kwestii wzbogacania uranu, pozwolono mu wybrać lokalizację własnego laboratorium. Riehl z rodziną i współpracownikami znalazł się w efekcie w miasteczku Elektrostal nieopodal Moskwy, gdzie z powodzeniem wszczął produkcję uranu w Zakładzie nr 12; po kilku latach Riehla i część innych specjalistów przeniesiono do Laboratorium B w Sungul za Uralem i tam włączono do pracy nad przetwarzaniem odpadów radioaktywnych. Miejsce było ogromnie ciekawe, bo oprócz Niemców i rosyjskich naukowców, wydobytych z gułagu, pracowali tam ludzie skazani za przestępstwa kryminalne.
Podobnie jak wielu Niemców, budujących sowiecką broń jądrową, Riehl w swoich wspomnieniach upiera się, że był odizolowany od samego tworzenia broni atomowej i że tak właściwie nie brał w nim udziału. Na pewno tak było, a nagrodę Stalina, tytuł Bohatera Pracy Socjalistycznej, premie finansowe itp. dostał od sowieckiego dyktatora za to, jak ładnie mówił po rosyjsku (faktycznie mówił pięknie, albowiem po spędzeniu dzieciństwa i młodości w St. Petersburgu był dwujęzyczny).
Z profesorem Riehlem łączy się historia, po części zabawna, po części przerażająca. Gdy powiodła się pierwsza sowiecka próba nuklearna, ludzie oficjalnie firmujący prace nad bombą A, czyli kat narodu Beria i rzekomy geniusz Kurczatow, napisali list dziękczynny do Stalina (tak to jest w kraju totalitarnym, władca nie dziękuje ludziom za ich osiągnięcia dla kraju, tylko oni muszą jego przywódcy podziękować za to, że pozwolił im żyć i pracować…). Na ich liście towarzysz Stalin, ołówkiem chemicznym, jak to miał w zwyczaju, napisał komentarz: „dlaczego nie Riehl”. Skupmy się przez moment na wymowie tej notatki. Skoro Sowieci zupełnie samodzielnie skonstruowali bombę atomową, dlaczego Stalin (a) pamiętał nazwisko konkretnego Niemca, który pracował nad tą bombą; (b) dlaczego oczekiwał po nim wdzięczności; (c) dlaczego wreszcie uważał, iż ten konkretny Niemiec był kimś istotnym?
W powtarzanych bezmyślnie przez zachodnich historyków rosyjskich wzmiankach o udziale nazistowskich specjalistów w tworzeniu sowieckiej bomby atomowej pojawiają się, typowe dla propagandy ZSRR, wewnętrzne sprzeczności. Przyjmuje się, że Niemcy wnieśli mało znaczący wkład w ten proces, że ich izolowano od znacznie bardziej zaawansowanych prac sowieckich kolegów, ale że po zakończeniu ich pracy przetrzymano przez kilka lat kwarantanny, by nie mogli złemu Zachodowi przekazać wiedzy o najnowszych sekretach ZSRR. Czego przekazać, skoro rzekomo do niczego ich nie dopuszczono? Logiczne spojrzenie na sowieckie kłamstwa w tej sprawie obnaża okruchy prawdy: bez Niemców wydarzyłoby się niewiele. Niektórzy z niemieckich specjalistów jeszcze długo po powrocie z ZSRR – zwłaszcza ci, którzy zdecydowali się na wierność NRD – podtrzymywali przekaz propagandowy z żelazną konsekwencją.
Baron von Ardenne pozostał w ZSRR aż do 1955 roku, a następnie przeniósł się do NRD. Formalnie bezpartyjny von Ardenne w latach 1963-1990 był posłem Izby Ludowej, czyli marionetkowego enerdowskiego pseudoparlamentu. Oficjalnie jego instytut w późniejszym okresie jego życia zajmował się metodami leczenia nowotworów, a on sam wygłaszał płomienne mowy, wychwalające zasługi bloku wschodniego w „walce o pokój” i pokojowym zastosowaniu broni jądrowej. Naukowiec, którego wpływów w Moskwie panicznie bał się sam Honecker, robił z siebie bojownika, zmagającego się ze złym, zbrojącym się Zachodem.
O pozycji byłego SS-Standartenfuhrera von Ardenne w Moskwie jeszcze w latach 80. najlepiej świadczy fakt, że w czerwcu 1987 roku spotkał się z zastępcą szefa KGB, Władimirem Kriuczkowem, w celu przedyskutowania ewentualnego odsunięcia Ericha Honeckera od władzy i wprowadzenia w NRD „socjalistycznej gospodarki rynkowej” w ramach sowieckiej pieriestrojki. Wynika z tego, że liczono się z nim bardziej niż z Honeckerem – w końcu to nie Honecker skonstruował dla ZSRR bombę atomową, przekształcając niewolnicze imperium komunizmu w światowe supermocarstwo. Przed śmiercią von Ardenne udostępnił swój dziennik, swoje notatki i swoje biuro tylko jednemu dziennikarzowi, Gerhardowi Barkleitowi, który napisał o naukowcu książkę o bardzo pozytywnej wymowie…
Wiadomo, że oprócz wymienionych powyżej grup specjalistów istniały jeszcze inne, o których działalności nie wiadomo praktycznie nic. Na przykład Sowieci zabrali do ZSRR grupę naukowców, pracujących nad budową reaktorów w ramach ośrodka badawczego w Ronneburgu, pod wodzą doktora Heinza Posego – ci ludzie nie byli darzeni szacunkiem przez resztę kolegów wysłanych do Związku Sowieckiego, ale to właśnie ich ekipa zwróciła podczas wojny uwagę Heisenbergowi, gdy pomylił się w obliczeniach, dotyczących reaktora. Dla nich stworzono Instytut W w Obnińsku. Dr. Vollmer pracował z baronem von Ardenne w Suchumi nad metodami produkcji ciężkiej wody, ale, co wynikało z sowieckiego asekuranctwa, druga grupa, kierowana przez doktora Herolda z zakładów IG Farben w Leuna, pracowała nad tym samym zagadnieniem w Moskwie – grupa ta podlegała Ministerstwu Przemysłu Chemicznego, a nie NKWD/MWD. Według archiwalnych raportów wywiadu USA i Wielkiej Brytanii w ZSRR mogło być w sumie nawet 7 grup niemieckich specjalistów nuklearnych.
Istnieje jeszcze jeden ciekawy aspekt prac Niemców nad sowiecką bombą atomową, mianowicie zaopatrzenie w surowce rozszczepialne. Skoro różnymi drogami ludziom Berii udało się pozyskać tylu znakomitych fachowców, jasne jest, że zdobyto także wiedzę o lokalizacjach kopalń i wspomagających je ośrodkach przemysłowych. Kopalnie uranu, wydobywające go jeszcze w latach trzydziestych, istniały na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej, a także na zajętych przez Armię Czerwoną terenach Czechosłowacji, Bułgarii i Polski. Na terenie Turyngii i Saksonii Sowieci kontrolowali gigantyczny kombinat Wismut, który działał do 1990 roku. Powstały formalnie w 1947 roku, w 1954 został przemianowany na SDAG Wismut (Sowjetisch-Deutsche Aktiengesellschaft Wismut).
Odkrywca uranu, Martin Heinrich Klaproth, właśnie w jednej z kopalń tego samego regionu ustalił w 1789 roku, że znajdowany tam od stuleci ciemny, bezużyteczny minerał zawiera nowy pierwiastek; stąd też, z hałd kopalnianych, Maria i Piotr Curie pozyskiwali rad i polon. Krótko po zajęciu wschodnich Niemiec ekipy sowieckich „trofiejszczyków” znalazły w Neustadt-Giewe aż 100 ton tlenku uranu, gotowego do odbioru. Kombinat Wismut stale rozbudowywano; tak jak w przypadku innych kopalń uranu, oficjalna wersja mówi o odkryciu złóż uranu już po wojnie przez radzieckich geologów, w zaledwie kilka tygodni po zakończeniu działań wojennych. W rzeczywistości III Rzesza pozyskiwała uran z kopalń regionu już w latach 30. Rok 1947 przyniósł wydobycie 15,7 ton uranu, a 1948 już 145 ton – wszystko pojechało do ZSRR.
Zespół kopalń w czechosłowackim Jáchymovie zyskał wyjątkowo złą sławę, albowiem wydobycie uranu prowadzili tam więźniowie polityczni; wśród nich na przykład byli czechosłowaccy piloci bojowi RAF, weterani Bitwy o Anglię, czy tacy bohaterowie narodowi jak pilot Jan Anderle, uczestnik zawodów lotniczych Challenge 1934 (w których wystartował na polskim samolocie RWD-9) oraz wynalazca nowatorskich pojazdów jednośladowych. Zdrowie więźniów, pracujących bez żadnej ochrony ciała i dróg oddechowych, nikogo nie obchodziło.
W Polsce w szczytowym okresie znajdowało się 14 kopalń, w których wydobywano uran, zresztą wyłącznie na potrzeby produkcji broni jądrowej w ZSRR. Niektóre, tak jak w Kowarach i Kletnie, można dziś zwiedzać. W Kowarach, które Sowieci najpierw nazwali „Kuźnick”, czyli niemieckim Schmiedeberg, w kopalni rudy żelaza pozyskiwano uran i rad już w 1936 roku, lecz naturalnie specjaliści sowieccy odkryli złoża na nowo. Powstał tam tajny Zakład Przemysłowy R-1 z zakładem przygotowującym koncentrat uranowy, wywożony potem do ZSRR do zakładów produkujących broń jądrową albo specjalnymi, wojskowymi pociągami „na hasło”, albo nawet samolotami transportowymi (!) z lotniska w Legnicy.
Do pakowania koncentratu wykorzystywano efekty pracy tego samego warsztatu, który przed 1945 rokiem produkował specjalne pojemniki dla niemieckiego programu zaopatrzenia w uran – wiem to od ostatniego żyjącego dyrektora technicznego Zakładu R-1, z którym wiele lat temu osobiście rozmawiałem. Ale jeśli ktoś nadal chce wierzyć, że Sowieci samodzielnie odkryli złoża dopiero po wojnie i że tylko przypadkowo zmusili do pozostania w kopalni niemiecką kadrę techniczną, to oczywiście może nadal w to wierzyć, tak samo jak w płaską ziemię i wróżkę Zębuszkę.
Wydobycie uranu na ziemiach de facto okupowanych przez Związek Sowiecki wcale nie było małe. W samym roku 1950 kopalnie na terenie NRD dostarczyły 1224 t, w Czechosłowacji 281,4 t, w Bułgarii 70,9 t i w Polsce 63,6 t. Podobnie jak proces tworzenia broni jądrowej w ZSRR, ten rzeczywisty, a nie propagandowy, tak i wydobycie uranu pozostaje w dużym stopniu tajemnicą, a nieliczne informacje są przekłamane i ubogie. Trzeba jasno powiedzieć, że i Rosji i Zachodowi na rękę jest kłamstwo o niemieckim programie budowy broni jądrowej podczas drugiej wojny światowej, ukazujące jego rzekomą słabość i niedojrzałość. Jest potrzebne Zachodowi do narracji o Projekcie Manhattan i jego sukcesie (możliwym między innemu dzięki współpracy z arcyzbrodniarzem Kammlerem, ale to inna historia), a Rosji do wmawiania wszem i wobec, że niemieccy naukowcy byli nieprzydatni tudzież niepotrzebni. Sama skala programu, w którym już w 1945 roku stworzono wielkiej rzeszy nazistowskich ekspertów nuklearnych warunki do pracy w ZSRR, świadczy o czymś zgoła przeciwnym.
cdn.
Rosjanie może i wykorzystali Niemców, ale wcale tak naprawdę ich nie potrzebowali. Mieli bowiem na bieżąco informacje o projekcie Manhattan od swoich szpiegów. I sami się przyznawali, że przyspieszyło to pracę nad ich bombą.
Uran zdobyli też w Berlinie (był tam magazynowany)
Co do Heisenberga, to się po wojnie zarzekał, że celowo sabotował pracę nad bombą A.
Co do udziału Kammlera w projekcie Manhattan – ciekawe, napiszesz coś więcej?
Chętnie przeczytałbym książkę o wspólnocie czerwieni, najchętniej taką 1000-stronicową. Dziękuję za kolejny fascynujący wpis.