Zapewne wielu z Was obejrzało w zeszłym lub w tym roku film „Oppenheimer”, bardzo ciekawą opowieść o ojcu bomby jądrowej (7 Oscarów w 2024!). Kto nie widział – polecam. Ale ja nie o filmie tu chcę napisać.
Jeszcze zanim powstało to dzieło filmowe, były niezliczone książki traktujące o tym, jak doszło do powstania bomby. Chciałbym szczególnie polecić jedną, a mianowicie „Jak powstała bomba atomowa” autorstwa Richarda Rhodesa. Zanim przejdę do samej książki, kilka słów o autorze, bo jest to niezwykła postać. Gdy miał zaledwie rok, jego matka popełniła samobójstwo. Ojciec ożenił się ponownie, ale macocha zaniedbywała Richarda i jego starszego brata. W efekcie obaj trafili do sierocińca, gdzie pozostali do pełnoletności. Uczyli się bardzo dobrze, skończyli szkołę średnią, po czym Richard dostał stypendium na Yale, gdzie skończył studia (humanistyczne, m.in. historia) z wyróżnieniem. Gdy zainteresował się tematem z pogranicza historii i fizyki, czyli bombą jądrową, poszedł specjalnie na uniwersytecki kurs fizyki, aby zrozumieć to wszystko.
I tak w 1986 roku powstała absolutnie niezwykła książka „The making of the atomic bomb”, która została wyróżniona nagrodą Pulitzera.
Przeczytałem dziesiątki książek o tej tematyce, ale ta jest ewidentnie ponad wszystkimi innymi. Rhodes wykonał tytaniczną pracę, studiując tysiące dokumentów z tamtych czasów, co dało nam książkę mającą niemal 900 stron. Historia bomby zaczyna się jeszcze w XIX wieku – odkryciem zjawiska promieniotwórczości – ale wspomniany jest też Herbert George Wells, wizjoner bomby atomowej (powieść „The world set free” – „Świat wyzwolony” z 1914 (!) roku). Autor wplata w historię sporo fizyki, przekazując tę skomplikowaną wiedzę w całkiem prosty sposób. Ale mamy tam nie tylko fizykę. Dowiecie się też o całym skomplikowanym układzie światowej polityki, zarówno amerykańskiej, jak też światowej. Jest też sporo informacji o gospodarce, głównie o tym, jak trudno było przekonać Kongres do wyasygnowania wielkich pieniędzy bez ujawniania szczegółów tego, na co mają być przeznaczone. Szpiedzy przecież nie zasypiali gruszek w popiele, a Amerykanie woleli sowietów trzymać z dala od swoich sekretów. Szczerze mówiąc średnio im się to udało, albowiem wiele dokumentów dość szybko wylądowało na Kremlu. I wcale nie przekazywał ich Oppenheimer, przez lata gnębiony, śledzony i podsłuchiwany. Olbrzymi dramat wielkiego człowieka.
To książka o nauce, ale przede wszystkim o ludziach – wybitnych fizykach, politykach, przywódcach, ale też szeregowych technikach, robotnikach i dziewczynach obsługujących maszyny do separacji izotopów. Spotkamy w niej ludzi, których nazwiska znamy z podręczników: Einsteina, Bohra, Tellera, Feynmana. Czyta się ją z wypiekami na twarzy, jak najlepszy thriller. Dodajmy, że historia bomby nie kończy się ani testem Trinity, ani też zrzuceniem bomb na Hiroszimę i Nagasaki. Wzmaga się po wojnie, gdy zaczyna się wyścig zbrojeń. I w zasadzie trwa nadal.
Przeczytajcie tę książkę koniecznie, nawet jeśli nie interesuje was mechanizm rozszczepienia atomu, pomiar energii wybuchu przy pomocy papierków wypuszczanych z ręki czy też szalony zakład o to, czy wybuch bomby zapali atmosferę i zakończy życie na Ziemi. No i, jeśli dotychczas nie widzieliście, obejrzyjcie film. A tylko dla porządku dodam, że film nie jest oparty na omawianej książce, lecz na znakomitej biografii Oppenheimera autorstwa Birda i Sherwina.
Na samym końcu muszę też pochwalić tłumacza – Piotra Amsterdamskiego. Astrofizyk, wielki miłośnik gór. Przełożył kilkadziesiąt książek popularyzujących naukę, był naprawdę tytanem pracy.
Niestety, zabrała go wielka miłość, góry. Zginął w Tatrach w 2008 roku.
„Na samym końcu muszę też pochwalić tłumacza – Piotra Amsterdamskiego. Astrofizyk…” – No właśnie w tym rzecz. Dobrym tłumaczem książki o fizyce musi być fizyk, o chemii – chemik, wojennej osoba mająca wiedzę wojskową, nawet jeśli to książka beletrystyczna, choćby i powieść. A tymczasem jako miłośnika thrillerów bardzo mnie irytuje, jeśli w powieści której akcja dzieje się na morzu autor (a pewnie raczej tłumacz) oznajmia mi że „okręt wycieczkowy płynął z szybkością dziesięciu węzłów na godzinę”, a w thrillerze typu „akcja komandosów” znajduję „rewolwer glock i karabin maszynowy Kałasznikowa”, że wspomnę też o powszechnym używaniu nazwy „łódź podwodna” zamiast jedynie prawidłowej „okręt podwodny”.
Niestety nawet przyzwoite kiedyś pod względem edytorskim wydawnictwo PWN pozwala sobie ostatnio na wydawanie karygodnych translatorsko bubli. Po lekturze dramatycznie źle przełożonej na polski biografii „Feynman. Fizyka aż po grób” Jörga Resaga, której tłumaczka nie miała zielonego pojęcia o fizyce, i która nie widziała redakcji naukowej, postanowiłem nie kupować już nic więcej z nowych produkcji PWN. Wolę zapłacić więcej za oryginał, jeśli tylko jego język jest mi dostępny. Część problemu tkwi oczywiście w pieniądzach, które wydawnictwa są w stanie zapłacić za przekład i porządną redakcję niszowych książek, ale nie tłumaczy to zwykłego niechlujstwa.
Kiedyś PWN było symbolem rzetelności naukowej. To się zdecydowanie zmieniło w ostatnich latach. Byłem załamany, gdy znalazłem w jednej z polskich książek chemicznych dla młodzieży informację, że atom tlenu ma 16 protonów, nie mówiąc już o magnesach z dodatnimi i ujemnymi biegunami. Czworościan jest tam strukturą heksagonalną, silikon mylony jest z krzemem. A wisienką na torcie był ciekły jod (o symbolu J).
To fakt. W tym zdaniu o wycieczkowcu powinno być „płynął z przyspieszeniem…”. A okręty/statki w odniesieniu do marynarki wojennej to wymysł XX-wieczny, wcześniej nie było takiego rygoru. Btw. jak określić mobilne jednostki cywilne przeznaczone do eksploracji wraków czy badań dna morskiego?
A tak w ogóle, to winny jest tłumacz piosenki Bitelsów (czy może Bitlesów?).